Aktualności

06.01.2018r.
Wciąż żyję.
Szok. Ta, wiem.
Oxymora

piątek, 15 listopada 2013

LE- Cukier.

Fandom: Sherlock BBC (Parodia absurdalna)

- Nie możesz być z Sherlockiem! Zabraniam ci! Albo on, albo ja!
    Mary krzyczała na całe gardło, a histeria zdawała się wypełniać całą ulicę. Kłótnia rozpoczęła się jakąś godzinę temu i jak do tej pory nie ustawała. Choć może właściwszym określeniem byłby monolog, ponieważ panna Morstan (jednym z powodów awantury była gorycz spowodowana brakiem jakichkolwiek działań ze strony Johna w sprawie pierścionka zaręczynowego) postanowiła urozmaicić swemu partnerowi to słoneczne popołudnie kilkoma tysiącami wyrzutów, jakoby czuła się stawiana na drugim miejscu.
   - I…I…I jeszcze w dodatku ostatnio zrobiłeś mu herbatę! I dałeś mu do niej dwie kostki cukru! Mnie nigdy nie dajesz dwóch kostek cukru! Dlaczego ja nie dostałam dwóch kostek cukru, John!?! Czy w twojej opinii zasługuję tylko na jedną?! A może jestem według ciebie za gruba?! Myślałam, że akceptujesz mnie taką jaką jestem, ale teraz widzę jak wielki błąd popełniłam! Uważasz mnie za niegodną ciebie?! Oczywiście, nieustannie mnie krytykujesz, poniżasz mnie! Dlaczego nie dajesz mi dwóch kostek cukru John?! Czy aż tak mało dla ciebie znaczę?! Czy to, co było między nami, znikło? Och, czy kiedykolwiek istniało?! Zraniłeś mnie, och, jak straszliwie mnie zraniłeś! Moje serce rozpadło się na kawałki, jakbyś pociął je tym swoim skalpelem! Jestem pusta w środku! Moją czarną duszę wypełnia rozpacz! Czy me łzy nic dla ciebie nie znaczą?! Jak możesz bezdusznie patrzeć, jak cierpię?!  Moja matka miała co do ciebie rację! Mówiła mi, że John Hamish Watson to…
   Niestety, Johnowi niedane było dowiedzieć się, co szacowna rodzicielka Mary (niech ją piekło pochłonie za wydalenie z siebie ów diabelskiej latorośli) sądziła o doktorze, w tym bowiem momencie kula kalibru 36 przeszyła jej czaszkę, wydając przy tym odgłos będący ciekawą mieszaniną skrzypienia drzwi i pisku wściekłego kota, któremu ktoś nadepnął na ogon. Panna Morstan upadła na podłogę przy krótkim krzyku Johna. Były żołnierz spojrzał z przerażeniem na truchło swej partnerki. Gdzieś w tej mniej dbającej o przyzwoitość części umysłu doszedł do wniosku, że jej niegdyś alabastrowa skóra zdążyła już pokryć się pierwszymi zmarszczkami. No i faktycznie, ostatnio przytyła.
   Watson odwrócił się, stając oko w oko z Jimem Moriartym. Kryminalny doradca wciąż trzymał uniesiony pistolet i uśmiechał się pod nosem. Stał w drzwiach pobielanego, wyłożonego kafelkami pomieszczenia, dokładnie naprzeciwko głównego pokoju w którym odbywała się ostatnia sprzeczka.
   - Moriarty! Co ty zrobiłeś?! I jakim cudem dostałeś się do mojej łazienki?! – John odskoczył czym dalej od geniusza zbrodni, starając się całą swoją uwagę skupić na powadze, a nie na niedorzeczności sytuacji.
   - John, John, John… - Jim pokręcił z politowaniem głową. - Czyż to nie oczywiste? No tak, zapomniałem, nie ma tu twojego pana, biedny piesek nic nie rozumie… Swoją drogą, pragnę przedstawić ci mojego własnego pieska. – Pstryknął palcami. – O, Sebastianie!
   Drzwi kredensu o wymiarach 1,5m x 1m otworzyły się z hukiem, by po chwili wygramolił się z niego przynajmniej ośmiostopowy, barczysty facet z największą bronią snajperską, jaką Watson miał okazję w życiu widzieć. Skinął on przepraszająco w stronę mężczyzn i schylił się, by wyciągnąć duży stojak, wiatromierz oraz jakieś przyrządy miernicze.
   - Dlacz…Jak….Co… - pytania zamierały w ustach Johna, przerażone możliwością uzyskania odpowiedzi. – Co wy tu właściwie robicie? – rzucił w końcu w stronę Moriarty’ego.
   - Cóż, chętnie wyjaśniłbym ci wszystko dokładniej, ale ogólna konkluzja jest taka, że muszę cię uśmiercić, aby załamać emocjonalnie mojego arcywroga, Sherlocka Holmesa. Jednak, chcąc być pewnym rezultatu, zatrudniłem w tym celu specjalistę, pana Morana- tu skinął głową w kierunku olbrzyma, który z przepraszającym za długie oczekiwanie uśmiechem, składał spokojnie stojak na swą spluwę. – Proszę się nie śpieszyć Sebastianie, niech pan wszystko sobie poustawia. A więc, o czym to ja…
   Dalszą część wypowiedzi Jima przerwał trzask grzmoconego z impetem szkła. Okno niespodziewanie wyskoczyło z framugi w postaci nieszczególnie spójnego witrażu na podłodze doktora.  Wraz ze szczątkami szyby do salonu wpadła strzelista postać w długim, powiewającym niczym peleryna płaszczu i błękitnym szaliku.
   -Nie obawiaj się, John! Ja cię uratuję!- Sherlock skoczył na równe nogi, zasłaniając tym samym Watsona.
- Sherlock jak ty… Czem… TO MIESZKANIE NA SIÓDMYM PIĘTRZE!- wypalił w końcu dawny wojskowy, czując zbyt wielkie przytłoczenie absurdem całej sytuacji.  – JAK?!- to pytanie odniósł do ogółu sytuacji.
- Och, jakże mały jest Twój móżdżek… - Holmes westchnął rozdzierająco i odsunął się tak, by patrzeć doktorowi w oczy. – Czyż to nie oczywiste? Otóż rachunek, który ostatnio przyniosłeś w kieszeni po zakupieniu jajek posiadał na sobie pyłek hiacyntów. Ta roślina rośnie tylko w pewnym szczególnym sklepie ogrodniczym w Londynie, wysłałem więc bezdomnych, by powiadomili Mycrofta, by powiadomił Molly, by powiadomiła Grega, że ostatnie wnioski w sprawie zaginionych kolczyków są błędne, co doprowadza nas do jakże czystych faktów, mówiących o przewidywalnej ingerencji austriackich mimów oraz tego łysego chomika, który żeruje pod sklepem Angelo. W każdym razie, jak się zapewne domyślasz, miało to ścisły związek ze sprawą przedartych koszul…
   John doszedł do wniosku, że dzisiejsze rozmowy mają zbyt dużą tendencję do bycia przerywanymi. Ten raz szczególnie mu się nie spodobał. Być może miał na to jakiś wpływ fakt, iż został postrzelony.
Na nieszczęście monologu detektywa, Sebastian właśnie skończył rozstawiać sprzęt i postanowił wykonać zlecenie. Kula wbiła się z impetem w pierś Johna i rzuciła nim do tyłu.
  Rozpaczliwy krzyk Holmesa wypełnił pokój. Detektyw padł na kolana przy leżącym przyjacielu i z rozgorączkowaniem próbował unieść jego głowę na swoje kolana. Z roztrzęsienia nie szczególnie mu to wychodziło, zdołał więc grzmotnąć potylicą Johna o podłogę co najmniej dwa razy.
- O mój boże, John, błagam, nie umieraj, nie zostawiaj mnie, John, błagam… - mamrotał gorączkowo Sherlock. Niedawna ofiara postrzału zdążyła w tym czasie dojść do wniosku, że pocisk przeszył ten paskudny sweter od Mary, w którym musiał się pocić całe lato. Teraz jednak stwierdził, iż warto było cierpieć. Najwidoczniej kula dotarła do połowy wełnianej podłogi i zatrzymała się z obrzydzenia dla paskudnego wzoru... Z zewnątrz dobiegło go wycie policyjnych syren i tryumfalny krzyk Jima. Owszem, czuł ból, ale bardziej z powodu siniaków na głowie, niż pocisku w swetrze. Postanowił podzielić się tym wnioskiem z Holmesem.
-Sherlock, ja…
- Ciiii… - detektyw pogłaskał go po policzku. – Nic nie mów. Ja wiem – oznajmił.
Po czym Sherlock William Holmes pocałował Johna Hamisha Watsona.
   Zaskoczony doktor zauważył, że pozycja, w której Sherlock go trzymał, była nad wyraz strategiczna - nie mógł zrobić nic, by się wyrwać czy choć zaprotestować. Doszedł go jednak odgłos pośpiesznych kroków na schodach. Jak miło. Ktoś w końcu wchodzi drzwiami.
   - Nie ruszać się, polic…O w mordę. - Zdyszany Gregor Lestrade zatrzymał się w połowie drogi przez pokój, patrząc na namiętnie wpijającego się w lekarza Sherlocka. – A niech mnie – mruknął, mrugając ze zdziwienia. Następnie powiódł wzrokiem po Jimie i Sebastianie, jakby zobaczył ich po raz pierwszy. Opuścił broń i rzucił się po tłuczonym szkle w stronę wybitego okna. Wychylił się możliwie najdalej i wrzasnął ku stojącym w dole policyjnym wozom: – Anderson, wisisz mi piątaka! Mówiłem ci, że to zrobią! - ryknął na całą ulicę, szczerząc się jak wariat. – A jak już idziesz, to przynieś mi kawę. Tu jest snajper i homoseksualiści, nie mój wydział.
   W tym czasie Sherlock zdążył już oderwać się od Watsona i pociągając nosem, wstał, celując w Jima oskarżycielsko palec. John stwierdził, że detektyw chyba nie zarejestrował, iż ma się dobrze, nie licząc lekkiego szoku. To niełatwe, dowiedzieć się o swojej gejowskiej naturze po tak licznych rozważaniach, czemu wszystkie kobiety od niego odchodzą.
- Zabiłeś go, Moriarty. I teraz ja zabiję ciebie.
- Sherlock, wiesz, że wszystko ze mną w porządku, prawda?
- Wyrwę ci serce, byś mógł cierpieć tak jak on w swych ostatnich chwilach…
- Nie przesadzaj, całujesz całkiem nieźle…
- Był absolutnie niewinnym człowiekiem, a jego śmierć będzie cię kosztować więcej niż cokolwiek innego…
- Sherlocku, naprawdę, wszystko ze mną w porządku.
- Spłoniesz, Jimie, spali cię twój własny ogień…
- SHERLOCKU, NIE BĘDZIESZ OSMALAŁ MI TU ŻADNYCH DYWANÓW!
   Holmes zdawał się zapomnieć o istnieniu Johna, tak jak cała reszta zapomniała obecnie o ciele martwej kobiety rozłożonej na podłodze salonu. Aż do tej chwili, gdyż Greg, ciesząc się z wygranego zakładu, potknął się o jej łydki, wpadając na sprzęt strzelniczy Sebastiana. Ten zachwiał się, spróbował chwycić swą cenną strzelbę i przewrócił na szafę, kompletnie ją demolując. Szczątki mebla zwaliły się na Jima niczym lawina.
   Sherlock stał przez chwilę z dość głupią miną, usiłując zarejestrować fakt, iż jego wróg właśnie zginął przygnieciony stertą sklejki. Interesujące.
- Może lepiej już chodźmy? - John z powątpiewaniem spojrzał na ludzkie domino na swojej podłodze. Holmes odwrócił się z wyrazem absolutnego zaskoczenia na twarzy.
- John! Ty żyjesz! - wykrzyknął zachwycony i chwycił lekarza w objęcia. Ten tylko westchnął cicho pod nosem.

- Mary miała rację, muszę ograniczyć ci cukier.


~~~~~~~~~~~~~~~
Proszę teraz oszołomionych zapewne lekko czytelników o wyobrażenie sobie następującej sytuacji:
Jest piąta nad ranem. Niektórzy wciąż śpią, niektórzy już wstają. Tylko pewne dwa no-lify, które nie wiedzieć czemu ów nocy nie zmrużyły oka na rzecz bezsensownego gapienia się w komputer, rozmawiają na Skypie. Ich rozmowa nie jest szczególnie składna, jednak nagle schodzi na dość nieoczekiwany tor.
No-Life nr.1 : Nie chce Mary w trzecim sezonie Sherlocka......
No-Life nr.2 : Ale będzie. Na pewno. Zagra ją prawdziwa żona Freemana...
NL1: Ale ja jej nie lubię. Zabiera Sherlockowi Johna. Niech ją zabiją!
NL2: Martinowi będzie smutno...
NL1: Nie obchodzi mnie to. Zabić!
NL2: No ale....
NL1: ZABIĆ.
NL2: Jak ci aż tak na tym zależy, to napisz sobie notkę i tam ją zabij...

I tak właśnie potwierdziła się zasada, że mi nie poddaje się głupich pomysłów o piątej nad ranem. Nie odpowiadam za urazy psychiczne.
Enjoy.

Okey, chyba trzeba wyjaśnić parę spraw...

Rany, ten blog ma na prawdę dopiero dwa lata? Mam wrażenie, że minęło z pięć. Cóż, życie pędzi, charakter ciągle się zmienia, z każdym dniem nowe wspomnienie i doświadczenie. Czuję się, jakbym była w kalejdoskopie. Ludzie to nie budynki, nie mogą stać w miejscu.
Wiem, że tu, na blogu, to wygląda jakbym się wycofała z internetu. Haha, a ten o Jasiu znacie? Ale nie przeczę, że się wycofałam. Z tym, że nie z internetu, a z blogów. Cholera, pamiętam jak jeszcze te głupie dwa lata temu miałam z dwadzieścia, jak nie więcej, blogów w zakładkach i jak pragnę zdrowia, wszystkie czytałam. Niektóre komentowałam, z niektórymi autorkami nawiązywałam nawet bliższy kontakt... A teraz? Teraz czytam dwa blogi, z czego komentuję jednego. Zapomniałam, jak żyć blogowo. Nie aktualizuję linków (oj, a jest co aktualizować...), notkę dodam raz na miesiąc przy dobrych wiatrach... I to odbija się na Kartce - pod jedną notką jest jeden, może dwa komentarze, statystyki stoją. I ja nikogo za to nie winię, może ewentualnie siebie. Najgorsze jest chyba jednak to, że mi to trochę zwisa i powiewa. Ale to jednak taka była idea tego bloga - żebym miała miejsce, gdzie mogę publikować swoje potwory, a nie żebym dostawała komentarze. Nie wiem, ile osób na prawdę to czyta, ale dla mnie to bez znaczenia, chodzi tylko o złudzenie, że nie piszę "do szuflady". Bo to chyba nawet nie jest złudzenie, zawsze ktoś może tu trafić i poczytać, prawda?
Na poprzednim adresie miałam kilka stałych komentatorek - joy_hp, Izis, Leeni, Angel, Ayumi93, Bellajane i B. Dziewczyny, nie wiem, czy to czytacie, ale na prawdę, bardzo, bardzo szczerze i serdecznie wam dziękuję. Z tej grupy na nowym portalu spotkałam sześć osób, ale kontakt się urwał.
A teraz ważna informacja:
Niniejszym resetuję zakładkę "powiadamiam".
Nie wnikam, co się stało, ja sama też nie odwiedzam już Waszych blogów, a sama wiem, jak to jest, gdy już się zacznie komentować. Po pewnym czasie, nie wiadomo jak ani dlaczego, traci się serce do czytanego bloga i komentuje już tylko z przyzwyczajenia i dlatego, że głupio tak nagle przestać. Ale to jest męczące. Mogę sobie tylko wyobrażać, że jeśli jesteś informowany o nowych postach, jest jeszcze głupiej. Nie chcę, żeby ktoś się męczył, na bloga macie wchodzić dla przyjemności. Rozumiem, że głupio powiedzieć komuś w twarz: "sorry, już nie czytam twojego bloga, przestań mnie informować", przecież sama nie byłabym w stanie tego zrobić. I dlatego nie wymagam tego od was. Jeśli ktoś nadal chce niech zapisze się jeszcze raz. I, zastrzegam - fakt, że was powiadamiam nie zmusza was do komentowania.
Pamiętacie, jak prawie wszystkie moje teksty były potterowe? Taaak, słodkie czasy jednego fandomu... To nie tak, że przestałam być Potterhead (jakbym przestała to by znaczyło, że nigdy nią nie byłam), po prostu już tak się przyzwyczaiłam do HP, że stał się... nie wiem, zbyt oczywisty? To już nie jest młodzieńcza miłość, licealna para. Ja i HP to już stare małżeństwo.

niedziela, 22 września 2013

M: Stara przyjaciółka.

   Alice siedziała na swoim łóżku, patrząc w pustkę bez żadnego konkretnego celu. Czuła się dziwnie pusta w środku, równie dobrze cały świat mógł w ogóle nie istnieć, a ona pewnie nawet nie zwróciłaby na to uwagi. Musiała przyznać, przynajmniej przed samą sobą, że dokuczała jej samotność. Ostatnie miesiące nie były dla niej łatwe, pełne wrażenia, że wszyscy się od niej odwrócili, spędzone w odosobnieniu. Wcześniej zawsze był przy niej ktoś, na kogo mogła liczyć i myśl o braku tego wsparcia nawet nie przechodziła jej przez głowę. A potem nagle… Tak naprawdę do tej pory nie wiedziała, co dokładnie się stało, jedyne, z czego zdawała sobie sprawę to ta okropna samotność.
 — Zostawić cię samą na pięć minut i już popadasz w czarną rozpacz.
 Obcasy wysokich kozaków stuknęły o podłogę przerywając zastygłą w pomieszczeniu ciszę. Wysoka dziewczyna przeszła wolnym krokiem przez pokój, taksując wszystko krytycznym spojrzeniem piwnych oczu.
 — Z tego co pamiętam, gust też miałaś lepszy — skrzywiła pogardliwie wąskie usta przybyszka. Rozejrzała się po raz kolejny, utrzymując nieregularne brwi ściągnięte nad zadartym nosem. Jasne światło wyostrzyło i tak już wyraziste rysy jej twarzy, nadając tym samym ostrości żyletki kościom policzkowym dziewczyny. Czarne, związane ciasno włosy przeleciały przez jej ramię, gdy w końcu odwróciła się, by spojrzeć na Alice.
 Siedząca na łóżku dziewczyna była zasadniczo drobna. Delikatną twarz otaczał wianek rozczochranych, jasnych włosów odcieniem pasujących do herbatnikowych tęczówek. Nieduży, okrągły nos zdradzał skłonności do częstego marszczenia nad ładnymi, pełnymi ustami. Stanowiła przeciwieństwo przybyłej przed chwilą postaci. Różnice nie opierały się jednak jedynie na wyglądzie. Owszem, efekt wizualny pogłębiał wrażenie, iż nie mają ze sobą nic wspólnego, lecz prawdziwą przepaść stanowił styl bycia. O ile Alice kuliła się lekko z podciągniętymi pod brodę nogami i wypełnionymi pustką oczyma, o tyle czarnowłosa emanowała swoistą pewnością siebie. Posiadała sprężysty, energiczny krok i stanowcze spojrzenie, zdające się rzucać wyzwanie całemu światu.
 Nie było mowy o jakimkolwiek związku między dwoma dziewczynami, przynajmniej na pierwszy rzut oka. Mimo to, wyższa z nich bezceremonialnie rozciągnęła się na łóżku obok, jakby była to najnormalniejsza kolej rzeczy na świecie.
 — Nie powiedziałabym, że było to pięć minut — burknęła ponuro blondynka, ale dało się zauważyć, że rozluźniła nieco postawę, a jej rysy twarzy się wygładziły.
 — Szczegóły. — Czarnowłosa machnęła lekceważąco ręką, wykładając nogi na zagłówek posłania. Westchnęła z lubością i kątem oka spojrzała na rozmówczynię. — No dobra, to co teraz?
 Alice zmarszczyła brwi i spojrzała na dziewczynę pytająco.
 — Co masz na myśli? — spytała.
 — Jak to co? — Piwnooka uśmiechnęła się i spojrzała na blondynkę, jakby licząc, że ta zaraz przyzna się do jakiegoś żartu. Mina dziewczyny pozostała jednak poważna i wyczekująca. Towarzyszka Alice przesunęła ręką po twarzy, prychając z irytacją. — Chyba mi nie powiesz, że tu zostajesz? — Właścicielka kozaków usiadła gwałtownie, obserwując rozmówczynię. — Hej, wróciłam, możesz już zrobić krok — rzuciła, uśmiechając się niewyraźnie. — No dawaj, przecież obie wiemy, że pora nadrobić zaległości. A te masz spore.
 Jasnowłosa przygryzła wargę i jakby skuliła się w sobie.
 — Ja… — zaczęła tak cicho, że ledwo było ją słychać. — Ja, nie, ja nie mogę… Nie chcę — szepnęła, nie patrząc na towarzyszkę. — Cat, ja z tym skończyłam… — Podniosła niepewnie wzrok.
 — O nie — czarnowłosa jęknęła i zrzuciła nogi na podłogę. Przesunęła ręką po włosach zirytowanym gestem. — Słuchaj, już o tym rozmawiałyśmy. Pamiętasz? Wiele razy „kończyłaś”. Naprawdę, gratuluję rezultatów — prychnęła. Oczy drugiej dziewczyny pełne jednak były wątpliwości, nerwowo przebierała palcami. Spojrzenie Cat złagodniało. Pochyliła się, opierając łokcie na kolanach. — Al, którą z nas próbujesz okłamać? Ja wiem, co tak naprawdę myślisz. Wiem, dlaczego próbowałaś z tym skończyć. Wiem, jak się boisz. Wiem, czemu nie powinnaś… Ja po porostu wiem, że możesz. A przede wszystkim wiem, że chcesz.
 Blondynka mocniej zacisnęła ręce wokół kolan i pokręciła delikatnie głową, jednak gest ten wydawał się być skierowany bardziej do niej samej, niż jej towarzyski. Milczała dłuższą chwilę, a Cat nic nie mówiła, wiedząc, że tego właśnie potrzebuje. Po chwili Alice się odezwała:
 — Wszyscy się ode mnie odwrócili… — Wzrok miała wbity w podłogę. — Nawet ty odeszłaś — szepnęła, po czym zwróciła się w stronę przyjaciółki i spojrzała na nią przeszywającymi oczami pełnymi smutku. — Jak mogę tego chcieć…?
 — Jak mogłabyś tego nie chcieć? — Czarnowłosa poderwała się niespodziewanie i złapała Alice za ramiona, zrównując jej oczy ze swoimi. Tęczówki pełne obaw zwarły się z tymi pełnymi zawziętości. — To nie była twoja wina. To oni zawiedli, to oni cię zostawili. To był ich błąd. Zostawili cię, gdy ich potrzebowałaś, byli ślepi, nie chcieli widzieć. — Cate mówiła cicho, prawie szeptem, wyrzucają słowa coraz szybciej. Jej oczy gorzały. — Ale ja byłam. Ja nigdy cię nie zostawiłam, Al. Zawsze gdzieś byłam, dobrze o tym wiesz. Potrzebujesz mnie. Ja potrzebuję ciebie. Ale bez tego… — przerwała, wciąż usilnie wpatrując się w rozmówczynię. — Ja jestem tego częścią, Al. Odrzucając to, odrzucasz mnie. Ja nie odeszłam. Odepchnęłaś mnie. — Przez twarz Cat przebiegł grymas bólu i zawodu. — Ale ja wybaczam. Wybaczyłam ci już dawno, Al, już bardzo, bardzo dawno. Chociaż to boli wiesz? Za każdym razem, gdy kończysz, odpychasz mnie. Ale ja wciąż jestem, rozumiesz? Ja zawsze będę. Więc po prostu zrozum. Zrozum, że cię potrzebuję, że ty potrzebujesz mnie. Jestem jedynym, co masz. Dlaczego zatem tak bardzo się upierasz? Dlaczego chcesz być samotna, Al? Tak nie musi być, dobrze o tym wiesz…
 Blondynka wwiercała wzrok w oczy rozmówczyni, jakby chciała przejrzeć ją na wylot, upewnić się, że to, co mówi, jest prawdą. Jakby szukała zapewnienia, że nadal może na kogoś liczyć.
 — Nie zadręczaj się. Każdy zasługuje w życiu na szczęście, dlaczego nie ty? Dlaczego inni mogą ranić i być ślepi, dlaczego oni mogą być szczęśliwi? Co stoi ci na przeszkodzie? Co jest granicą, ścianą, która odgradza cię od spokoju? — Cat uparcie wytrzymywała spojrzenie dziewczyny, mówiąc z coraz większym przejęciem. — To ty, Al. Jesteś swoją jedyną przeszkodą, jedynym ograniczeniem. Daj sobie szansę, Alice. Szansę na spełnienie…
 — DOŚĆ! DOSYĆ, PRZESTAŃ! — wrzasnęła dziewczyna, chwytając się za głowę. — Nie chcę, nie rozumiesz?! Nie chcę! To nie ja, tylko ty! Daj mi z tym wreszcie spokój! Nie będę cię już więcej słuchać! Robiłam to przez pół życia i zobacz, jak to się skończyło! Nie mam zamiaru tego powtarzać! W przeciwieństwie do ciebie, JA uczę się na błędach! A to, co robiłam to był jeden wielki błąd!
 — To nie były błędy, Alice! — krzyknęła Cat, znów łapiąc blondynkę za ramiona i zmuszając do ponownego spojrzenia sobie w twarz. — To był uśmiech na twojej twarzy, to był spokojny sen w nocy! To było ukojenie. Oni popełnili dużo większą pomyłkę. Oni na to ZASŁUŻYLI, Alice. Sami byli sobie winni. Ty zrobiłaś to, co musiałaś. To była sprawiedliwość. I to nie ja jej chciałam. To ty jej pragnęłaś, Alice. Ta sprawiedliwość do ciebie należała. — Niespodziewanie pomiędzy gorączkowym krzykiem w głowie blondynki pojawiła się niepokojąco spokojna myśl. Gdzieś wśród huraganu umysłu wyklarował się jeden chłodny, właściwie nic nie znaczący fakt. Cat nie była jej całkowitym antonimem. Dopiero teraz, patrząc na płonące policzki i rozszerzone źrenice pojęła tę wyraźną cechę, łączącą je obie. Jak mogła tego wcześniej nie widzieć? — Nie musisz mnie słuchać, Al. Nie musisz robić niczego. I tym bardziej nie musisz tu tkwić. Nie musisz powstrzymywać tego wyjącego w twojej głowie instynktu, mówiącego, że nie musisz się zadręczać. Posłuchaj go. Uwierz jemu, jeśli nie chcesz mi. Ale ja nie kłamię, Al, ja nigdy cię nie okłamałam. Nigdy nie zrobiłam niczego, co nie miałoby na celu twojego szczęścia. — Cat delikatnie pogłaskała wierzchem dłoni policzek dziewczyny. — Jako jedyna. Jako jedyna, zawsze byłam twoim przyjacielem. Wiecznym i jedynym. Zaufaj mi, Al. Zaufaj mi jeszcze ten jeden raz, a będziesz szczęśliwa. — Czarnowłosa spojrzała jeszcze raz na obawy na twarzy rozmówczyni, na ostatnią ścianę szkła, którą musiała zburzyć. Ujęła twarz dziewczyny w dłonie i szeptem wymówiła ostatnie zdania. — Świat jest okrutny, Alice. A to jest twoją jedyną morfiną.
 Blondynka siedziała bez ruchu, wpatrując się w swoją towarzyszkę. Przez jej głowę przelatywały wszystkie ich wspólnie spędzone chwile, wszystkie wspomnienia z poprzednich kilku miesięcy. Wspomnienia, których do siebie nie dopuszczała, odczucia, które odrzucała. I wtedy właśnie zrozumiała, że jednak chciała to robić. W tym jednym momencie przypomniała sobie, jakie zawsze towarzyszyło temu uczucie, jak dobrze się czuła przez tyle czasu. Jak znajome były nieskładne fale hebanowych włosów, rozlewające się po plecach, jak oczywiste stały się zmarszczone ironicznie brwi. Niezaprzeczalnie dokładne, energiczne ruchy chudych dłoni, jak poprawne wydawały jej się zaróżowione policzki, przypominające gorączkę. Sam fakt bytu dziewczyny sprawiał wrażenie tak naturalnego, tak właściwego, jakby była tlenem. Wszystko to dawało jakże cudowne poczucie bezpieczeństwa. Stabilności, której tak brakowało jej przez ostatnie tygodnie. Tej podbudowującej znajomości każdego szczegółu czarnowłosej, jasności we wszystkim, co robiła i posiadała. Dopiero teraz, patrząc po raz enty na tę należną twarz, dostrzegła tę nader widoczną cechę, łączącą je obie. Wciąż nie potrafiła wyjaśnić, jakim cudem jej to umknęło. Coś tak prostego, coś tak nieznaczącego…
 Oczy.
 Obie miały te same, płonące złotem oczy.
 Alice przełknęła ślinę i lekko skinęła głową.
 — Zgoda — mruknęła, ponownie kiwając głową, jakby chcąc pozbyć się resztek wątpliwości. — Zgoda — powtórzyła pewniej.
 Twarz Cat rozbłysła rzędem białych zębów ukazanych w szczerym, szerokim uśmiechu. Patrząc na jej dynamiczny styl bycia, można by pomyśleć, że po osiągnięciu swego celu poderwie się, rzuci w wir działania, wyznając zasadę, iż lepiej najpierw strzelać, później pytać.
 Ale tak się nie stało. Dziewczyna pozostała w miejscu, uważnie wpatrując się w twarz Alice, szukając jakichkolwiek oznak zwątpienia, zmian decyzji. Bezowocnie. Jej oczy zabłysły uznaniem.
 — Wiesz, co robić — stwierdziła tylko cicho, ostrożnie łapiąc prawy nadgarstek blondynki. Ta zmarszczyła brwi w wyrazie zdumienia, podążając wzrokiem za prowadzoną przez jej rozmówczynię ręką. Przy zagłówku prostego łóżka ustawiono niewielką szafkę nocną, zastawioną niewiele znaczącymi przedmiotami. Książka, ołówek, zeszyt o białych kartkach. I szklanka wody. To właśnie ją złapała, pewnie kierowana przez dłoń czarnowłosej. Zacisnęła palce na chłodnym szkle.
 I zrozumiała.
 Spojrzała jeszcze raz na Cat, a ta skinęła na nią ponaglająco, zagryzając wargę, by powstrzymać chichot. Jej oczy się śmiały, jakby stały się tylko nastolatkami, podekscytowanymi złamaniem jakiejś niewinnej zasady. Ale czy nie tym właśnie były? Dwójką ludzi, chcącą uczynić własne życie nieco bardziej zabawnym. Alice uśmiechnęła się delikatnie.
 Po czym cisnęła naczyniem o podłogę.
 Odłamki wzniosły się i opadły niczym pierwszy śnieg, ścieląc podłogę ostrym dywanem. Woda rozpełzła się wokół mokrymi nitkami, tworząc kałużę na środku pomieszczenia. Cat parsknęła śmiechem, a blondynka zakryła usta dłonią, by nie wystraszyć przebywających za ścianą osób swym nagłym wybuchem. Wymieniając z Al rozbawione spojrzenie, czarnowłosa postukała wymownie ręką w miejsce rozbicia szklanki. Jej towarzyszka pochyliła się i podniosła z ziemi jeden z większych, szpiczaście zakończonych kawałków. Ostre krawędzie otwarły skórę na jej palcach, a szkarłat spłynął ku dołowi.
 — Tęskniłaś za tym kolorem, nieprawdaż? — mruknęła zachęcająco Cat, patrząc na skaleczenie. Alice próbowała skarcić ją spojrzeniem, ale zbyt dobrze wiedziała o racji przyjaciółki. Czarnowłosa zaraziła ją też swym entuzjazmem, a teraz, czując kotłującą się w sercu adrenalinę, nie potrafiła myśleć o tym w kategoriach zła.
 — Na pewno słyszeli jak zniszczyłam szklankę. Zaraz tu przyjdą — odparła za to, przygryzając lekko wargę. Uśmiech nie spełzł z warg dziewczyn.
 — Wiem. O to nam przecież chodzi.
 Kroki odbiły się echem po sterylnym korytarzu i wpadły do środka pokoju. Chudy, szpakowaty lekarz po czterdziestce, przekręcił gałkę prostych, zamykanych od zewnątrz drzwi. Zakrzywiony, spory nos zwisał spomiędzy małych oczu o dobrodusznym spojrzeniu. Rzadkie na czubku głowy włosy zaczesane były do tyłu, miejscami dorównując kolorem białemu kitlowi narzuconemu na szpitalny uniform. Przekroczył próg niedużego, prostego pomieszczenia o śnieżnych ścianach bez okien. Jedynymi meblami w tej wątpliwej komnacie były dwa stojące naprzeciwko siebie łóżka i dość uboga szafka nocna. Kafelkowa podłoga została zalana wodą, a szkło rozpierzchło się po całej długości. Prócz tego, pokój był całkowicie czysty, uporządkowany i prawie pusty. Prawe, bowiem jedno z posłań zajmowała drobna blondynka w prostym stroju pacjenta. Jej obecność stanowiła jedyny odbieg od standardowego obrazu opuszczonych pomieszczeń.
 — Pielęgniarki skarżyły się na jakiś hałas — oznajmił doktor, wchodząc do środka z notatnikiem i długopisem w ręku. Patrzył na dziewczynę podejrzliwie, żądając wyjaśnień.
 — Strąciłam szklankę — odparła jedynie blondynka, uśmiechając się przepraszająco. Delikatnie zasłoniła nogą rękę trzymającą odłamek.
 — No cóż, zdarza się. — Lekarz uśmiechnął się mniej podejrzliwie, spoglądając znów do swych zapisków. Mruknął coś pod nosem i znów przeniósł wzrok na siedzącą samotnie dziewczynę. — To już tydzień od odstawienia leków, Alice. Moje gratulacje. — Wzrok mężczyzny wyraźne się ocieplił, by znów paść na zapisane kartki. — Mam nadzieję, że wszystko jest w porządku?
 Alice spojrzała na roześmianą Cat, która, siedząc na drugim łóżku, przykładała palec do ust. Uśmiechnęła się delikatnie i zacisnęła palce na kawałku szkła.

 — Tak. Teraz już tak.
______________________________________
Jak widać powyżej, ostatnio idziemy na całość i publikujemy coś-niecoś trochę częściej. Radzę się nie przyzwyczajać, ale póki co cieszmy się tym jakże niezwykłym stanem rzeczy. 
Co do samej notki, raczej nie mam zbyt wielu uwag. Pisana była wspólnie, z podziałem na "role", że tak powiem. Starring by:
Oxymora- Alice
Vexa Lamory- Cat
Publikuję ja, ponieważ większa część tekstu jest moja (bo Oxy jest leniwą asgardzką kozą. Tak, oficjalnie zezwalam na hejotwanie jej na jej własnym blogu. Mogę zacząć). Pisało się przyjemnie, bardziej dla samej przyjemności tworzenia. Kto wie, może jednak się spodoba i Oxy nie wścieknie się, że tak po niej jeżdżę? W razie czego, proszę o komentarze. Będzie patrzeć na komentarze= nie będzie patrzeć na moje hejty. I wszyscy będą szczęśliwi :)
Czekolady, Naleśników, Masła Orzechowego, 
Vex

(EJ! Wcale nie jestem leniwą, asgardzką... Nie, zaraz...)

EDIT!
Otóż znalazłam TO na tumblrze i po prostu nie mogłam się oprzeć. No spójrzcieże na to!
Pozdrawiam,
Oxymora

niedziela, 8 września 2013

Ulice Londynu

Fandom: BBC Sherlock
  Cichy mrok sączy się nieśmiało przez kotary nikłego deszczu. Mżawka wisi w powietrzu i wbrew wszelkim prawom natury, zdaje się trwać nieskończenie w jednym miejscu. Chłód wciska się w każdą możliwą szczelinę. Zastygłe w kałużach chodniki nie niosą dziś ze sobą tłumów, wnętrza sklepów nie goszczą dziś zbyt wielu. Latarnie obrzucają ulice zużytym, zmęczonym światłem, które służy bardziej do podkreślenia cieni miasta, niźli rozproszenia ich. Niskie sklepienie czarnych chmur zwiesza się ponad Londynem, nie dając choćby cienia nadziei na ukazanie dzisiejszej nocy gwiazd. Wiecznie ruchliwa Anglia usypia, kołysana tykaniem jakże daleko już posuniętych wskazówek zegara.
  Noc zakrywa mój postawiony wysoko kołnierz, moje włożone w kieszenie ręce, moje wolno posuwające się nogi.  Pojedyncze samochody migają krótko obok, niby spadające gwiazdy. Idę  powoli, metodycznie obserwując wszystko wokół.  Długie godziny trwają, wypełnione jedynie przez deszcz i ciemność. Przez błoto na chodnikach i śmieci w zaułkach.  Przez przemykających chyłkiem mieszkańców oraz zgarbione pod dachami gołębie. Przez Londyn.
Pora nakazuje rozsądkowi powrócić w cztery ściany, przypomina o potrzebie snu. Ale ja nie chcę wracać. Nie mogę. Nie potrafię tak po prostu położyć się w łóżku, nie potrafię tak po prostu zapaść w objęcia Morfeusza. Nie potrafię. Zbyt boję się tego, co może się zdarzyć.
Najbardziej przerażają mnie poranki.
   Czasami wiszę nad ledwie zauważalną granicą snu i jawy. Krążę przy niej w słodkim zapomnieniu, zbawiennej nieświadomości. Umysł wciąż pozostaje w letargu, choć powieki drgają już, niecierpliwe rozwarcia. Przypadkowe  myśli  gdzieś z wnętrza głowy przewracają się przed zatrzaśniętymi oczami i choć pozbawione sensu, dają pewne ukojenie swym  spokojem.  Cienka linia cichutko pęka, choć ja wciąż tkwię zatopiony w pościeli.
I wtedy wyciągam rękę, by chwycić moją laskę.
Ale jej tam nie ma.
  A rzeczywistość rozdziera mi serce na części, każdego ranka niweczy wszelkie próby połatania go.  Wspomnienia osaczają mnie z każdej strony, z początku nieskładne, powoli sklejając się w jedną przerażającą prawdziwą całość. Czar pęka, a świat upomina się o swoje i otula mnie swym zimnym cielskiem.
Siedzę wtedy na łóżku. Całkowicie obudzony,  aż nadto trzeźwy. Siedzę bez najmniejszego ruchu,  oddychając powoli.
I chce mi się krzyczeć.
 O tym, że  za każdym razem jest gorzej. Że nie umiem poradzić sobie z ciszą zaległą poniżej schodów. Że nie daje rady ciągłej pustce. Że nie umiem już spojrzeć sobie w oczy. Że Baker Street jest mi obca, choć znam wszystkie jej zakątki.
  A mimo to milczę. Pokornie pozwalam, by pamięć otwierała swe wrota wciąż na nowo i odtwarzała w głowie wszystkie błędy. Rzeczy, którym chciałem, którym powinienem i którym mogłem zapobiec. Niedopowiedzenia, które zawisły mi na ustach na zawsze. Wątpliwości, których nie rozwieję. I myśli, których nigdy nie wypędzę z mojego umysłu.
   Właśnie dlatego staram się nie zasypiać. Bo boję się wschodu słońca, bo to, co znajdę po przebudzeniu będzie gorsze od nocnych mar. To mnie przeraża.
  Spaceruję więc pośród kałuż na chodnikach. Włóczę się nieostrożnie po mokrych ulicach Londynu, niepomny na pogodę. Pani Hudson już dawno przestała nalegać, bym zrezygnował z tych bezcelowych wycieczek co noc. Teraz patrzy na mnie tylko zmartwionym spojrzeniem.  Ale chyba rozumie, że tego potrzebuję.
 Mimo to, myli się co do jednej rzeczy. Nie ma w tym miejscu racji.  Moje wędrówki  bynajmniej nie są i nigdy nie były bezcelowe. Bo kiedy idę  mokrymi ulicami Londynu, rozglądam się uważnie. Szukam.
Szukam spokoju, ukojenia.

Szukam Ciebie, Sherlocku.

____________________________
Ach, niedziela.... Słoneczko świeci, ptaszki śpiewają, a cały świat jakby.... Wróć. Mamy trzy minuty po północy. Ze słoneczkiem może być problem.
Dobra, wróćmy do tematu. Każdemu zdarza się napisać coś kiczowato-łzawego, prawda? No dobra, może nie każdemu. Może tylko tym.. no....nie znajduje odpowiedniego określenia na moją osobę, wyzwiska mi się skończyły T.T. Kolejna dygresja. Może ktoś powinien mnie pilnować? Żebym tak od razu przechodził do sedna. Na przykład teraz. Zdecydowanie powinnam to zrobić. Prawda? Tylko nabijam sobie słówka, żeby wyglądało, jakbym napisała tego więcej...
Reasumując, post-Raichenbach Fall, trochę kiczu, trochę łez i każdy jest szczęśliwy. No, może poza Sherlockiem. Ale on akurat nie żyje. A przynajmniej udaje, skurczybyk jeden. O. Wyzwiska wróciły.
Oxy prosiła, żeby zapytać, czy osoby powiadamiane o jej notkach chcą być powiadamiane także o tych moich. No wiecie, każdy lubi się pośmiać.
Enjoy, w dużym skrócie. Albo udawajcie. Albo nie udawajcie. Wypijcie herbatę. To lepsze od udawania. No, jakby wziąć to od praktycznego punktu widzenia, to herbata jest lepsza od większości rzeczy.
...
Kto mi dał klawiaturę do rąk...?
Skończyłam.

poniedziałek, 19 sierpnia 2013

Ratuj się, kto może!

Fandom: Harry Potter

                Ron, Ginny i Hermiona spacerowali po Pokątnej, rozglądając się za swoim przyjacielem.
                — Dziwne… — stwierdziła ruda. — Powiedział, że tu będzie…
                Nagle, jakby na zawołanie zza zakrętu wyłowił się zziajany Harry Potter.
                — Hermiona! — krzyknął z daleka. — Ratuj się!
                — O co… — Dziewczyna nie zdążyła skończyć pytania, bo Wybraniec złapał ją za rękę i pociągnął za sobą.
                — To znowu one! — zawołał tylko, nawet się nie zatrzymując. W tym momencie, zza tego samego zakrętu, zza którego wybiegł Złoty Chłopiec, wyłonił się tłum krzyczący coś nieskładnie. Granger wystarczyło jedno spojrzenie za siebie, by zacząć biec, ile sił w nogach. I bardzo możliwe, że dwójce przyjaciół udałoby się zbiec, gdyby z naprzeciwka nie wyskoczyła na nich kolejna grupa ludzi. Uciekinierzy zatrzymali się gwałtownie i zaczęli rozglądać dookoła jak zwierzęta w potrzasku. Już po kilku sekundach dopadli do nich ich oprawcy. Były to głównie około szesnastoletnie dziewczyny, jednak dało się dostrzec także wiele starszych kobiet. Otoczyły Harry'ego i Hermionę ciasnym kołem i zaczęły ich szarpać, każda w swoją stronę.
                — MIONA POWINNA BYĆ Z DRACO! — wrzasnęła jedna, która akurat złapała brązowooką i pociągnęła do siebie.
                — NIEPRAWDA! TO HARRY LEPIEJ PASUJE DO DRACONA! — krzyknęła druga, maltretując Pottera. Po chwili dwójka czarodziejów została jednak wyrwana z ich rąk i popchnięta w swoją stronę.
                — NIE, BO ONI POWINNI BYĆ ZE SOBĄ NAWZAJEM! — wydarły się naraz dwa głosy.
                — BZDURA! — rozległ się sprzeciw. — HERMIONA PASUJE DO SEVA, PRAWDA, MIONA?!
                — NIE! SEV POWINIEN BYĆ Z HARRYM!
                — OGŁUPŁAŚ?! SEV JEST HETERO, PASUJE DO MIONY! A HARRY TAK NAPRAWDĘ KOCHA VOLDEMORTA!
                Słysząc ostatnie słowo, Harry wzdrygnął się i spróbował jak najbardziej oddalić od osoby, która to krzyknęła.

                — IDIOTKI! MIONA PASUJE DO MALFOYA, ALE LUCJUSZA!
                Tym razem to Granger się wzdrygnęła.
                — DOBRE SOBIE! HERMIONA TAK NAPRAWDĘ JEST CÓRKĄ VOLDEMORTA I KOCHA DRACO!
                — DOKŁADNIE! I POMAGA OJCU ZABIĆ POTTERA!
                — NIE MA MOWY! ONA KOCHA HARRY'EGO, NIE CHCE GO ZABIĆ!
                — NIE! HARRY JEST Z SEVERUSEM!
                — PRZESTAŃCIE, TO OBRZYDLIWE! — krzyknęła nagle jedna z dziewczyn. Harry i Hermiona spojrzeli na nią z nadzieją, jednak po chwili miny im zrzedły. — HARRY JEST SYNEM SNAPE'A, A NIE JEGO PARĄ!
                Ron i Ginny stali kawałek dalej z założonymi na piersiach rękami, patrząc groźnie na tłum otaczający ich drugie połówki.

                — Ech, te shipperki… — westchnął ciężko chłopak.
~*~
Tak, to zapychacz. Tak, nudziło mi się. Nie, nie miałam na celu obrazić niczyich przekonań fandomowych i shipperskich. Nie, nie mam nic lepszego do roboty w ostatnie dni wakacji.
ENJOY :D

piątek, 9 sierpnia 2013

LE (Literatura Eksperymentalna)- Logika znudzonego, czyli dlaczego nie należy zostawiać nas samych na dłuższy czas.

   W życiu bywają takie momenty, gdy człowiek nie jest do końca pewien, co też powinien robić ze swoim życiem. Zapada w stan błogiego Nic Nierobienia i na dłuższą chwilę dezaktywuje wszelkie odpowiedzialne za Pożyteczność układy. Procesy Twórczości wsiadają w  pierwszy lepszy samolot, osiadają na jakiejś zagranicznej plaży i dają do zrozumienia, że nie ruszą się stamtąd, choćby nie wiem jak błagano.  Chęci, choćby te najlepsze, stają się bezradne, gdy Inicjatywa pakuje walizki  oraz kupuje bilet na rozklekotany pociąg. Wena czmycha nad jakieś jezioro, Pomysły zaszywają się w górach i zdawać by się mogło, że tylko Lenistwo ma w sobie trochę empatii, więc lojalnie pozostaje w domu.
Słowem: Wakacje.
  Zdarzają się jednak takie przypadki, gdy przypadkowo wpadnie się na coś całkowicie przypadkowego. Przykładem takiego przypadku, może być na przykład  oczekiwanie na kogoś, siedząc na huśtawce. Ot, dwuosobowej, drewnianej huśtawce. I tak czeka się  z kimś na kogoś. I w życiu by się nie pomyślało, co może z tego wyjść.

Piegus: *podniesiona na huśtawce* Czuję się taka wysoka... 
Niebieski T-Shirt: Ta, zaraz ci przyjdzie taki dwumetrowy Sherlock i już nie będziesz taka wielka...
Piegus: To wtedy wejdę na drzewo i powiem mu, że jestem od niego wyższa, a on mi powie, że nie jestem od niego wyższa, a ja mu na to, że ma racje, a on mi na to, że wie, a ja mu na to, że jest socjopatą, a on mi na to, że wie, a ja mu na to, że i tak go kocham, a on mi na to, że też wie i wtedy z ukrycia wyskoczą ninja, którzy go zwiążą i zabiorą do mojego domu, wtedy Sherlock zacznie mi opowiadać, jak to tu ktoś  kiedyś mieszkał i co robił, a ja mu powiem, że nie mógł tu wcześniej mieszkać, bo dom był kupiony w stanie surowym i trzeba było go remontować, a on mi na to, że wiedział i blefował, a ja mu na to, że nie powinien blefować, bo to umniejsza jego mądrości, a on mi na to, że nie jest mądry tylko inteligentny i wtedy napijemy się herbaty, a on mi powie, że jest obrzydliwa, a ja mu powiem, że u nas w Polsce nie pijemy tego paskudztwa, którym jest herbata z mlekiem, a on się nie zna, a on mi powie, że jest Anglikiem i zna się lepiej ode mnie, a ja mu powiem, że Hindusi znają się lepiej od Anglików, bo herbata rośnie w Indiach, a on mi na to, że w Indiach nie piją herbaty, bo jest gorąca, a tam jest gorąco, a ja mu na to, że Hindusi to gorący ludzie i lubią gorące rzeczy, jak klimat czy napoje. A potem go zapytam, co robił pod tamtym drzewem, a on mi powie, że szukał mordercy, a ja go zapytam jakiego, bo może go znam i mu pomogę. I przeniosę się na Baker Street 221B i Watson nie będzie mnie lubił, ani pani Hudson, a Sherlock będzie miał mnie w dupie, bo jest socjopatą i tylko Gladstone będzie mnie lubił, bo będę go karmiła resztkami ze stołu, a Watson będzie się na mnie wkurzał i powie, żebym przestała, bo Gladstone przytyje i wzrośnie mu cholesterol i będzie chory, a ja mu na to, że wtedy weźmiemy go do lekarza, a on mi na to, że on jest lekarzem i wie, co jest najlepsze dla jego psa lepiej ode mnie, a ja mu na to, że ja mam dwa psy i lepiej wiem, jak się nimi opiekować, a oni mi wtedy, że jak mam dwa to żadnemu nie poświęcam odpowiedniej ilości uwagi, a ja mu na to, że nieprawda, bo zaniedbuję jednego, żeby zajmować się drugim, co postawi mnie w złym świetle, ale i tak będę miała rację. A potem wszyscy popadniemy w długi, bo ninja, które wynajęłam, żeby porwały Sherlocka, były drogie i nie będzie mnie stać na czynsz, a jak nie będzie mnie stać na czynsz to pani Hudson jeszcze bardziej mnie znielubi i przestanie mi zmieniać pościel, a jak przestanie mi zmieniać pościel to będę śmierdzieć, a jak będę śmierdzieć to policjanci nie będą mnie wpuszczać na miejsce zbrodni, a jak nie będą mnie wpuszczać na miejsce zbrodni to nie będę mogła pomagać w śledztwie i będę tylko zawadzała Sherlockowi i wyrzuci mnie na bruk, a jak wyrzuci mnie na bruk to nie będzie komu dokarmiać Gladstone'a, a wtedy on schudnie i będzie miał więcej energii i będzie chciał się bawić i  Watson będzie musiał poświęcać swój czas na zabawę z nim, więc będzie musiał rozwiązywać sprawy w nocy, więc nie będzie się wysypiał i będzie popełniał błędy, a jak będzie popełniał błędy to straci reputację i jego też przestaną wpuszczać na miejsce zbrodni i wtedy zostanie tylko Sherlock, który jest socjopatą i obrazi policjantów i wtedy i jego przestaną wpuszczać na miejsce zbrodni i nie będzie komu rozwiązywać zagadek i nie będą zarabiać i nie będą płacić czynszu i pani Hudson, która wyrzuci ich na bruk i zamieszkają pod mostem i Mycroft uzna to za hańbę i wydziedziczy Sherlocka i w ten sposób odetną się ich wszystkie fundusze. A jak będą mieszkać pod mostem to  zachorują na tyfus, a Watson będzie próbował ich leczyć, ale nie będą mieli pieniędzy na leki, więc  Watson umrze pierwszy, bo będzie się bardziej troszczył o Sherlocka, a Sherlock nie będzie się opiekował Gladstone'em i Gladstone też umrze i Sherlock będzie umierał samotnie i stwierdzi, że gdyby mnie nie spotkał to to by się nie wydarzyło i stwierdzi, że to twoja wina, bo podniosłaś mnie wtedy na huśtawce i przeznaczy resztę swojego życia, żeby cię znaleźć i zabić i właśnie dlatego nie możesz mnie podnieść w górę na huśtawce, bo zginiesz.

________________________________________
 Taka tam tyrada, walnięta na spontana w czasie wakacji xD  Oxy to w zasadzie zaczęła, jak widać powyżej i to ona to w zasadzie spisała. Mimo wszystko publikuję to ja, poprzez minimalne prawo do praw autorskich ;)  Traktuje to bardziej jako taki zapychacz, przed notką, która być może niedługo się ukaże. Mało ambitne, wiem, ale jak oznajmiłam na wstępie wszystko co potrzebne do pisania, zrobiło sobie wakacje ^^" 
Niech Wena będzie z Wami, 
Piegus.

piątek, 12 lipca 2013

Terapia

Szpital artystyczny
Wydział literatury
Raport nr 35567 z dnia 12.07.2013r.
Pacjent: Oxymora
Lekarz: dr Stanisław Papirus
***
O: Dzień dobry.

SP: Witaj, witaj. Proszę, usiądź. Powiedz, co cię do mnie sprowadza? Z tego co wiem, do tej pory zasięgałaś porady specjalisty od fanfiction.

O: Tak, to prawda, ale tym razem mam coś bardziej… ogólnego.

SP: Słucham. Z czym masz problem?

O: Więc… Nawiedza mnie pewna postać. Nie wiem praktycznie nic, oprócz tego, jakie relacje ją łączą z kilkoma osobami i znam kilka nieistotnych sytuacji. Co gorsza, jest rozmazana. Raz pokazuje się poważna i cyniczna, raz zakręcona i wesoła. Sama nie wie, co chce robić, jaka być. Tyle tylko, że domaga się czegoś dłuższego. Miniaturka, nawet zbiór miniaturek czy cykl jej nie wystarczy. Nie, ona domaga się… pełnego metrażu.

SP: Rozumiem… Kiedy to się zaczęło?

O: Nie pamiętam daty, ale miesiąc, może dwa temu. Wracałam ze szkoły i bawiłam się parasolką i wtedy zobaczyłam ją po raz pierwszy, zachowywała się jak moje odbicie. Towarzyszyła mi aż do domu. Potem pojawiała się czasem, nieregularnie, za każdym razem trochę inna, ale jedna rzecz się nie zmieniała — zawsze miała przy sobie parasolkę.

SP: Więc, jeśli dobrze zrozumiałem, masz postać, rozmazaną, ale nie masz… fabuły?

O: Dokładnie.

SP: Czy komuś o tym mówiłaś?

O: Tak, przyjaciółce. Poradziła mi poczytać kilka książek i może na coś wpadnę. I jeszcze zrobiłam kartkę, na której spisałam pomysły co do niej. Widział to mój przyjaciel i też podrzucił mi jeden. *szelest papieru* Ten ostatni jest jego i podoba mi się, ale… sama nie wiem.

SP: (. . . . .)
~*~
Pewnie właśnie zastanawiacie się, czym, do licha, jest to coś na górze. Cóż, jest to moja „terapia”, którą zaleciłam sobie ja sama, bo mi się nudziło xD
Jakkolwiek problem przedstawiony powyżej jest jak najbardziej prawdziwy i aktualny, a wypowiedź doktora urwana z prostej przyczyny — gdybym umiała ją napisać to nie pisałabym tego na górze.
Teraz słuchajcie czytajcie!
Jeśli ktoś z was ma pomysł na to, co mógł powiedzieć doktor Papirus — piszcie! Zróbmy sobie taki mały konkurs xD
Najbardziej pomocna rada zapełni miejsce kropek!

Taa, wiem, szału nie ma z taką nagrodą, ale, do licha, potrzebuję pomocy! xD

wtorek, 25 czerwca 2013

Zbiór wierszy kilku

Na początek coś, co powstało całkiem dawno, bo jakoś w lutym 2011, ale stwierdziłam, że nawet mi się podoba i jest niezły na rozpoczęcie tego improwizowanego "tomiku" xD

Wierszokletka

Zamęczam się, myślę, na głowie staję,
ale to nic nie daje.
Napisać wiersz nie jest tak łatwo -
- trzeba mieć pomysł i ubrać go w słowa.
A ja chcę coś napisać,
naprawdę.

~*~
Ten tutaj został trochę przerobiony, natomiast jego oryginał powstał jeszcze przed Wierszokletką.

Zakaz płakania

W tym świecie nie wolno płakać,
W tym świecie nie wolno się smucić,
Bo wszyscy zaraz cię pocieszają.

Wystarczy, że łzę uronię
I zaraz się wszyscy zlatują.
Mówią: "Stop! Tu jest zakaz płakania!"
I wlepiają mi mandat na uśmiech.

Ale ja muszę się trochę posmucić.
Ja chcę trochę popłakać!
Muszę zaszyć się w kącie,
W którym płaczę,
Nad tym światem, gdzie nie wolno płakać.

~*~
Ten wiersz jest opisany datą 10 marca 2011r. Wiem, że zainspirował mnie do niego pewien blog, ale który to już niestety nie pamiętam xD

XXX

Myślę, dumam, rozważam...
Co zrobić?
Jak postąpić?
Rozum się wysila,
ale w głowie tylko harmider myśli,
z których każda mówi inaczej.
Której posłuchać...?

Żadnej.
Nie myśleć,
poczuć.

~*~
Ostatnie dwa wiersze są najnowsze. Ten powstał dzisiaj ok. godziny 12 w nocy i spisany jak najszybciej.

Noc

Szum drzew, chłodny wiatr i świeże powietrze,
czego chcieć więcej?

Ciemne niebo jest okryte chmurami,
lecz zza czarnej zasłony przebija iskierka.
Jedna gwiazda
walczy o przetrwanie, chociaż nawet
Księżyca nie widać.
Osłabiona migocze,
pojawia się i znika.

Tymczasem pomarańczowe światło latarni
jakby drwi sobie z jej wysiłków,
rozjaśniając bez problemów mrok ulicy,
na której i tak nikogo nie ma.

Są tylko drzewa i wiatr
i dziewczyna siedząca w oknie.
Patrzy na świat zza siatki na owady
i marzy o nocy pod gołym niebem.

Wydawałoby się,
że czas stoi w miejscu,
że niczego innego nie ma na Ziemi,
jedynie szum drzew, chłodny wiatr i świeże powietrze.

I tylko w oddali
pędzą samochody.

~*~
Pomysł na ten zrodził się dosłownie chwilę po napisaniu Nocy. Niestety, leżałam już w łóżku i za nic nie miałam siły go spisać. Na szczęście dzisiaj nadal go pamiętałam i zapisałam zaraz po powrocie ze szkoły :D

Pytania egzystencjalne

Powiedz mi,
czy wierzysz...
w to, że Słowo ciałem się stało?
w te wszystkie cuda niestworzone?
w życie po śmierci?
w lepsze jutro?
w dobrych ludzi?
w bezinteresowność?
we wszystkie szczytne ideały?
w naukę?

A w siebie
czy wierzysz?

sobota, 25 maja 2013

Cykl Krótka historia: Huncwotów

Fandom: Harry Potter


Żyj tak, aby znajomym zrobiło się nudno, gdy umrzesz.
Julian Tuwim
- Pierwszy rok, to tutaj.
- Robimy wielkie wejście?
- Jasne!
Otworzyli z rozmachem drzwi i weszli do pokoju.
- Cześć. Jestem James Potter, a to Syriusz Black.
- Miło mi. Remus Lupin.
- Peter Pettigrew.
***
- Nudy - jęczał Black.
- Możesz się pouczyć - Remus podniósł wzrok znad książki.
- Żartujesz, tak?
- O to chodzi! - Krzyk okularnika.
- O co?
- Żart! Tej szkole przyda się trochę śmiechu.
- Co wy chcecie zrobić? A jak was złapią?
- Oj, Remi… A co nam mogą zrobić? Najwyżej wlepią nam szlaban. Przecież to tylko mały kawał pierwszoroczniaków. Tak na poprawę nastroju… Przecież nie będziemy robić tego codziennie…
***
- Powinniśmy się jakoś nazwać…
- Po co?
- No, jakąś grupę tworzymy, to może nazwa by się przydała…
- Hmm… Co powiecie na Kawalarze?
- Nie, to nie to. Łobuzy?
- No co ty… Jesteśmy łobuzami? - Spytał z niewinną minką.
- Racja… To musi być oryginalne, pasować do nas, ale nie obrażać. Remus, czytasz dużo książek, znasz jakieś takie słowo?
- Zdaje się, że gdzieś na coś takiego wpadłem. Jak to szło… Huncwot!
***
- Wiem jak pomóc Remusowi!
- Jak?
- Zostaniemy animagami!
- Że co?!
***
- Hogwapa!
- Co?
- Zróbmy specjalną mapę całego Hogwartu i nazwijmy ją Hogwapa!
- To może lepiej Mapa Huncwotów?
***
- Udało się!
- Czemu jestem jeleniem? - Usłyszeli naburmuszony głos chłopaka.
- No właśnie. Przecież powinieneś być łosiem. Aua! - Krzyknął, gdy dostał po głowie. - Za co?
***
Pełnia. Nigdy nie mieli zapomnieć tego uczucia. Patrzeć na cierpienie przyjaciela i nie móc mu pomóc…
***
- Nie rozumiem, jak możecie być tacy spokojni… Uczyliście się choć trochę?!
- Lunio, spokojnie. My to wszystko już umiemy.
- Przygotowalibyście się chociaż raz…
- Po co? To tylko egzaminy…
- Tylko egzaminy - prychnął. - To przecież sumy!
***
- Jak ten czas leci… Wydaje mi się, że jeszcze wczoraj planowaliśmy pierwszy kawał…
- Rogaś… A ciebie co nagle naszło z tymi wspomnieniami?
- A nie wiem… Może to przez te owutemy… Uświadomiłem sobie, że niedługo kończymy szkołę…
- Hej, przecież dalej będziemy Huncwotami, nie?
- No jasne!
***
- Panie, jestem Strażnikiem Tajemnicy Potterów…
- Wspaniale, Glizdogonie…
***
- Lily, bierz Harry’ego i uciekaj! To on! Idź! Uciekaj! Ja go zatrzymam…
- Avada Kedavra!
***
- No, dalej, postaraj się, przecież potrafisz!
Drugi promień trafił go w pierś.
***
Walczył z Dołohowem. Starał się.
- Avada Kedavra!
***
- Wiecie co… - Zaczął czarnowłosy.
- Co? - Spytał okularnik.
- Nudzę się…
- A to znaczy…
- O nie… Czy wy nie jesteście już na to za starzy? - Jęknął blondyn.
- Starzy? Huncwot nigdy się nie starzeje!
- Jeszcze cała wieczność… Mamy problem…
- Jacy my?
- Wszyscy tutaj…
- Chłopcy, o czym tak rozmawiacie? - Podeszła do nich kobieta z różowymi włosami.
- Oni chcą rozwalić zaświaty!

wtorek, 29 stycznia 2013

M - Parodia niesubordynowana, czyli co śmierciożercy robią po godzinach.

Fandom: Harry Potter

I myśmy z nimi były, Whisky „Etnę” piły,
A cośmy widziały i słyszały, na bloga umieściły.
Czyli baśń o tym, jak to ze śmierciożercami było.

— Słudzy moi! Pan wasz powrócił do swego ciała dawnego i znów jest w pełni sił! Pokłońcie się, gdyż jam jest Czarnym Panem, Potomkiem Salazara Slytherina, jam jest Lord Voldemort! — Burza oklasków wypełniła rezydencję starego rodu Malfoyów. — Kwestią czasu pozostaje, kiedy zdobędziemy władzę! Potter może i uciekł tym razem, ale jego reputacja legła w gruzach, gdy zjawił się w Hogwarcie z tym martwym śmieciem u boku. Bitwa może i przegrana, lecz wojna wciąż trwa, a my będziemy walczyć! Wczoraj ciało, jutro Hogwart, pojutrze Ministerstwo, a za tydzień cały świat!!! — wykrzykiwał z zapałem Czarny Pan. Krzyki poparcia oraz gromkie brawa rozległy się wzdłuż całego stołu. Nagle od strony Lucjusza Malfoya dobiegło uprzejme chrząknięcie. To było jedno z tych chrząknięć, po których cała uwaga publiki zwraca się na chrząkacza. Takie, po którym ma nastąpić mały sprzeciw, lub, co gorsza, wyrażenie własnego zdania. Niewielu ludzi odważyłoby się tak chrząknąć na zebraniu śmierciożerców. Bo oni zazwyczaj nie chrząkają. Ale teraz jeden z nich to zrobił. Chrząknął. I to nie byle jak chrząknął. Lucjusz Malfoy chrząknął znacząco. Lord Voldemort również odwrócił się do Pana-Patrzcie-Jak-Ładnie-Umiem-Chrząkać.
— Tak, Lucjuszu?
— No bo… ja się tak zastanawiałem… Czy gdzieś między Ministerstwem Magii a Całym Światem moglibyśmy wpaść do Mediolanu? Podobno w środę wychodzi tam najnowsza kolekcja płaszczy z cyklu „Magia Aksamitu”. To co, możemy? Proooooooooooooszę!
Tom powiercił się trochę na swoim krześle, uważnie przyjrzał paznokciom, których nie miał i niby to od niechcenia spytał:
— Nowa kolekcja „Magii Aksamitu”, mówisz? Hmm… no tak, tak… — Niespokojnie ruszał się na swoim krześle. — A nie wiesz może, czy będą mieli rozmiar 42?
Lucjusz już otwierał usta, aby odpowiedzieć na pytanie swojego pana i władcy, ale w tym momencie do rozmowy wtrącił się Avery:
— Właśnie, skoro już o modzie mowa… Chciałbym zauważyć, że moja maska nie pasuje mi do butów, a w ogóle to jej krój jest całkowicie passe.
— Jestem zmuszony poprzeć kolegę. — Snape swym monotonnym, grobowym głosem podjął temat. — Moja jest za mała. Wystają spod niej włosy — dodał.
— Poza tym, kto nosi teraz srebro i złoto? Hello, żyjemy w XXI wieku. — Avery prychnął i podjął paplaninę. — Wiadomo, że jeśli ludzie mają się nas bać, to muszą też nas szanować. A kto szanuje kogoś, kto ubiera się jak średniowieczny teletubiś? Powszechnie wiadomo, że teraz to łososiowy jest na topie.
Czarny Pan lekko się obruszył i stwierdził:
— Nie rozumiem, o co wam chodzi. Według mnie maski są bardzo gustowne, a złoto i srebro to wręcz królewskie kolory!
— Yaxley nie potrzebuje tych kolorów, żeby być dla mnie królem… — mruknął Malfoy pod nosem.
— Lucjuszu! — syknął wściekle Yaxley. — Wczorajsza noc miała zostać tylko między nami!
— W każdym razie uważam, że moja maska jest za mała — podsumował matowy wokal Severusa.
Peter ze zmarszczonymi brwiami niespokojnie wysłuchiwał dyskusji.
— Mój Panie, wybacz, że śmiem przerwać, lecz chyba odeszliśmy zanadto od naszego prawdziwego tematu…
— Zamilcz! — huknął nań Riddle, rozdrażniony kłótnią o maski. Zły krój, też coś. Projektował je całe noce. Wieczorami pod kołdrą wyciągał kolorowanki spod poduszki i się męczył, a ci niewdzięcznicy mówią, że one są zwyczajnie niemodne! Odwrócił lekko głowę i rąbkiem szaty otarł kącik oka. On po prostu myślał, że im się podobają, a przecież specjalnie kupił do tego oddzielne kredki! Pociągnął szparkami. I te wzory… przecież były ładne… Bo były! A oni… oni… Nie, uspokój się, Voldemort. Musisz być silny. Przecież przeżyłeś nawet śmierć, banda idiotów nie doprowadzi cię do płaczu… Bądź silny… Jeszcze raz cicho chlipnął w rękaw i odwrócił się do Pettigrewa: — Nie przerywaj swemu panu, szczurozębny śmieciu! — krzyknął. Gnębienie innych zawsze pomaga.
Nott zachylił się do Avery’ego.
— No wiesz, zębami chce nadrobić braki w krótkiej różdżce — szepnął na tyle głośno, by cały stół go usłyszał. Śmierciożercy wybuchli śmiechem, a omawiany zaczerwienił się i skulił w sobie. Czarny Pan starał się nie zaśmiać się na oczach swoich sług. Przecież gdyby to zrobił, straciłby tytuł Czarnego i pozostałby tylko Panem!
— Gdybyście wiedzieli, jak długą i sprawną różdżkę ma Lucjusz… — wymruczał Yaxley, patrząc na Malfoya.
— Nadal uważam, że mam zbyt małą maskę.
— Hah, nie uwierzycie, co się dzieje na Nokturnie w sobotnie wieczory. — Nott zarechotał znacząco i puścił oko do kompanów, którzy odpowiedzieli chichotem. — Gdzie się nie obejrzysz kobiety. Jedne z kryształowymi kulami, inne z długimi różdżkami. A koło Borgina i Burkesa są duże zniżki. — Poruszył znacząco brwiami.
— Tak… — mruknął Dołohow. — A w najciemniejszych zakątkach można kupić naprawdę ciekawe eliksiry — dodał i z szaleńczym błyskiem w oku wyjął z fałd szaty butelkę, którą postawił na stole. — Whisky „Etna” — powiedział z dumą. — Eksperymentalna!
Śmierciożercy zagwizdali z podziwem. Nott chciwie wyciągnął swoje wielkie łapsko w stronę „Etny”, ale szybko została ona sprzątnięta sprzed jego nosa.
— To nie czas na picie, Nott. — warknął Tom Riddle i przybrał bardziej oficjalny ton. — A teraz wysłuchajmy relacji Herberta. — Podwładni spojrzeli na niego ze zdumieniem. Że niby kogo?
Widząc tępe spojrzenia kolegów, Voldek westchnął.
— To nasz szpieg w Ministerstwie. Jesteś tutaj, Herbercie? — wychylił się, patrząc na koniec stołu.
— Jestem — rozległ się pisk, bo głosem nie da się tego nazwać. Wątły chłopaczek o rzadkich, rudych (informacja niepotwierdzona z powodu opłakanego stanu opisywanego elementu) włosach i szarych oczach zaczął mówić.
— Cóż, w Ministerstwie jest beznadziejnie. Wszyscy próbują zaprzeczyć temu, iż zmartwychwstałeś, Panie. W dodatku magiczne drukarki się zepsuły. Musimy teraz używać mugolskich… Ostatnio nawet zaciąłem się kartką. — Na potwierdzenie wystawił w górę palec z naklejonym plasterkiem. Ładnym plasterkiem. Takim w szczeniaczki.
Śmierciożercy pokiwali ze współczuciem głową. Zachęcony Herbert kontynuował zażalenia:
— A do tego wszyscy na mnie krzyczą. „Ej, Herbert, zrób to!”, „Hej, Herbert, zrób tamto!” albo „Herbert, idioto, włazisz nie do tego sedesu!” — rozkręcił się na dobre. — Wiecie, jak się wtedy czuję? Jest mi… jest… Jest mi smutno! Czuję się taki niedoceniony! Wszyscy mną pomiatają! Ja też mam uczucia, wiecie? — Chlipnął cicho, a pozostali ze zrozumieniem przyglądali się młodzieńcowi. To takie smutne. — Nikt nie traktuje mnie poważnie. A przecież każdy popełnia błędy! Pomylenie słodzika do kawy ministra i kwasu żrącego przecież każdemu może się zdarzyć! — Herbert zaczął cicho szlochać, a śmierciożercy patrzyli nań ze współczuciem. — Życie jest takie niesprawiedliwe! — zakończył dramatycznie.
— Biedaku… — Siedzący obok Herberta Mulciber klepał go pocieszycielsko po ramieniu, ocierając kąciki oczu. Wyciągnął różdżkę, wyczarował kieliszek, sięgnął po nadal stojącą na stole „Etnę” i nalał jej trochę do naczynia. — Masz, pomoże… — Podał chłopakowi szklaneczkę. Młodzieniec przyjął dar bez słowa i wypił jednym haustem. Przez chwilę siedział w bezruchu, ale nagle jego twarz przybrała kolor czerwieni, której pozazdrościliby mu nawet sami Weasleyowie, z nosa zaczęła wydobywać mu się para, oczy łzawiły, a bliżej siedzącym wydawało się nawet, że widzą niewielkie iskierki strzelające z uszu.  On sam czuł, jakby w jego gardle znajdowało się serce wulkanu gotowego do erupcji. Iskry z narządu słuchu bynajmniej nie były złudzeniem optycznym, przybrały na sile i już każdy przy stole mógł je dostrzec. Chłopak wstał gwałtownie od stołu i pobiegł do wyjścia, a z zza uchylonych drzwi można było zobaczyć, że kieruje się do łazienki. Po chwili w cichej sali dało się słyszeć szum wody i kilka chluśnięć a później syk towarzyszący gaszonym płomieniom. Wszyscy skierowali swój wzrok na Dołohowa.
— No co? — zapytał pod ostrzałem spojrzeń. — Mówiłem, że eksperymentalna. — Wzruszył ramionami.
Voldemort, który całego zajścia zdarzał się nie zauważać, obracał w kościstych palcach jedną z masek. Była ładna. Ba! Była piękna. Miała ładny kształt, tajemnicze otwory na oczy i naprawdę dobre inkrustacje. Nie było nic do zarzucenia. Kolor był wręcz wyśmienity! Niejednoznaczny oraz dostojny. Ale nie! Bo oni chcieli ŁOSOSIOWY! Co to w ogóle jest? Chodzi o to wielkie bydle z Kanady? Takie z rogami i tak dalej?
— Wiesz ty co, Dołohow… — Avery przyjrzał się Whisky dogłębnie. — Skoro eksperymentalna to może chociaż nie będzie kaca?
Te słowa znów skierowały spojrzenia na małą buteleczkę, która nagle stała się niezwykle pociągająca… Taka mocna, a brak przykrych konsekwencji… No cóż…
Potrzeba nam więcej szklanek.
***
Butelka została opróżniona zaledwie do połowy, a wśród śmierciożerców już zapanowała wesoła atmosfera. Całe napięcie związane z obecnością Tego, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać poszło w niepamięć, a Pan Niewymawiany, który także skorzystał z zaoferowanego kieliszka, nie zwracał zbytniej uwagi na jawny brak szacunku względem jego osoby. Ba! Wydawał się być równie rozluźniony co jego słudzy! Widząc dobry humor swojego pana, Avery skierował swoje kroki ku niemu, uprzednio pociągając jeszcze jednego łyka z kieliszka dla odwagi.
Szeptał coś do niego tak cicho, że nikt oprócz rozmówcy nie mógł go usłyszeć. Jednak na nic zdały się próby zachowania sprawy w tajemnicy, gdyż po chwili Voldemort wybuchł:
— NIE! Nie, nie, nie! — Jego ton, ku zdumieniu kolegów po fachu, pełen był… rozpaczy. — Nie zgadzam się! — wrzeszczał histerycznie. — Nie będzie łosiowatych masek! Nie, nie, nie! — Zaczął gniewnie tupać, choć słychać było, jak powstrzymuje się od płaczu. Cóż, alkohol często prowadzi do wylewności. — Robiłem je tygodniami! Męczyłem się i męczyłem! Nie macie pojęcia, jak to jest, mieć  paluszki umazane kredkami! Nie wiecie, jak ciężko nie wyjść za linię, kiedy się koloruje! A może wiecie? NIE! Bo to nie wy robiliście te maski! A ja tak! Rezygnowałem dla was z dobranocki, wycinałem różdżką kółeczka! I jaki jest rezultat? Narzekania! Nikt nawet nie podziękował, nikt nie wspomniał „Och, Voldi, to naprawdę urocza maska, idealna dla kolesi noszących mroczne kaptury”. Nie, było tylko narzekanie, narzekanie i narzekanie! — Z jego czerwonych… nazwijmy to oczami… wytrysnęły łzy. — Dobrze! Niech będzie! Zróbcie sobie nowe maski! ALE SAMI!!! — Głośno wydmuchał nos w szatę Avery’ego. Śmierciożercy, delikatnie mówiąc, poczuli się głupio. Widząc, że nikt nie kwapi się do pocieszenia Toma, Nott niepewnie wstał i poklepał Łzawego Pana po ramieniu.
— Ej, Voldi… — zaczął niezręcznie i zamilkł. — Wiesz… my nie wiedzieliśmy… no i tak… — Spojrzał jeszcze raz na Pana, Którego Nie Wolno Krytykować. — A może tak rzucisz w kogoś Cruciatusem? Ulżysz sobie… — zachęcił po czym odskoczył jak najdalej od Riddle’a. Jeszcze skorzysta z propozycji.
Akurat w tej chwili zobaczyli Herberta, któremu udało się zachować część przełyku… Wszyscy spojrzeli na niego z czymś w rodzaju oczekiwania. Ten, Któremu Właśnie Zaproponowano Rzucenie Cruciatusa też skierował swój wzrok na nowo przybyłego. Przechylił swoją łysą głowę na bok, jakby się nad czymś zastanawiał, spojrzał na swój kieliszek, wzruszył ramionami i wziął łyka, ignorując zdziwione spojrzenia śmierciożerców. I wtedy jego słudzy zrozumieli, że jest on NAPRAWDĘ pijany.
Schlany W Trupa Pan melancholijnie machnął różdżką nad do połowy pustą… do połowy pełną… no, wiecie o co mi chodzi, czarką. Czy gdyby pił z naczynia Helgi Huffelpuff, zarżnął by się podwójnie? Jednocześnie dostarczając alkohol do horkruksa, mógłby osiągnąć ciekawe rezultaty…
— Wiecie… zaklęcie jest jak kobieta — zaczął zachrypniętym głosem, wciąż wpatrując się w Whisky. — Myślisz, że ją opanowałeś. Posiadłeś. Zdaje ci się, że masz ją w swym władaniu, że będzie cię słuchać. Wykorzystujesz ją bezproblemowo za każdym razem, a ona udaje, iż jest ci wierna. I kiedy już jej ufasz, wierzysz, że ona jedna cię nie zawiedzie!... — mówił coraz szybciej, głośniej. Z rezygnacją, melancholią. Jak zawodowy aktor. Nie zwracał uwagi na nikogo innego. Ani na kamienną twarz Snape’a, ani na rudą głowę Herberta. Ani na Lucjusza z Yaxleyem, którzy gdzieś między dwudziestym ósmym a trzydziestym pierwszym kieliszkiem tajemniczo zniknęli pod stołem… — I wtedy ona odbija całe uczucie, jakim ją darzyłeś, całą tą… nienawiść z miłością i uderza z pełną mocą! Zostawia cię samego, z dosłownie złamanym sercem, zamyka w głupim zeszycie! — Voldi zaczął wrzeszczeć, co nie było w zasadzie niespodzianką. Najciekawsze, że robił to, jednocześnie płacząc. Niewielu ludzi potrafi wrzeszczeć, łkając. Czasem prowadzi to nawet do śmierci. Rozumiecie sami, gdy się wrzeszczy, otwiera się usta, a łzy lecą i mogą się do nich dostać. Tak, tak, wielu już zginęło, dławiąc się tym słonym cholerstwem. Dlatego właśnie lepiej jest wrzeszczeć z zamkniętymi ustami. Tak dla bezpieczeństwa.
Mimo wszystko, Tom usta otworzył i przeżył. Znowu.
— Wiecie, jak to jest być pokonanym przez głupiego bachora? TO BYŁO NIEMOWLĘ!!! Rozumiecie, jak mi to niszczy reputację?
Śmierciożercy spojrzeli po sobie, jakby chcąc wymienić między sobą swoje myśli. Avery miał minę pod tytułem Pocieszamy czy mówimy prawdę? Nott spojrzał na Voldemorta wzrokiem Może jest dość pijany…? Mulciber za to przygryzł wargę w geście Ja się go mimo wszystko boję… Dołohow zerknął niepewnie na kieliszek Załamanego Pana Nie wydawał się chętny do rzucania Crucio… Za to skrzywienie Snape’a cały czas dawało jasno do zrozumienia Moja maska jest za mała. W końcu doszli do porozumienia i spojrzeli na siebie ze zdecydowanym Pocieszamy. Trwało to jedynie pół sekundy. Wiecie, zakaz komentowania czegokolwiek w jakikolwiek sposób pod groźbą Cruciatusa sprawia, że ludzie do perfekcji opanowują  niewerbalny sposób porozumiewania się. Jak widać takich rzeczy się nie zapomina i nawet po trzynastu latach „zwolnienia” ze służby potrafili bezbłędnie odczytywać mimikę swoich twarzy.
— Panie — zaczął Avery — nie przejmuj się. Nadal jesteś postrachem czarodziejskiego świata.
— Tak, tak — poparł go szybko Nott. — Do tej pory nikt nie jest na tyle głupi, by wymawiać twoje imię.
— Wszyscy drżą ze strachu na samą myśl, że mógłbyś powrócić — dodał Dołohow.
— Naprawdę tak myślisz? — chlipnął z nadzieją w… no, tym takim czerwonym.
— Zdecydowanie — w lot podjął Avery. — A maski są bardzo ładne. Wiesz, takie… oldschoolowe…
— I za małe — dodał Snape.
— Nikt tak dobrze nie rzuca Niewybaczalnymi — wrócił na właściwy tor Nott. — W życiu nie widziałem takiego profesjonalizmu przy Avadzie.
— No cóż, to kwestia nadgarstka — odparł dumnie Ten, Który Nie Może Dotykać Alkoholu. — Zobacz, o tak. — Coś zielonego pstryknęło Huberta w nos, a ten stoczył się bezwładnie pod stół, skąd dobiegły oburzone okrzyki Yaxleya. Tom zmarszczył… skórę nad oczyma i schylił się, zaglądając pod blat.
— Malfoy, mój drogi, wydaje mi się, że twoje życie… intymne nie przystoi komuś tak wysoko postawionemu.
Głowa o srebrnych włosach lekko wychyliła się na powierzchnię i z pewną rezygnacją oznajmiła:
— Mój Panie, to jeszcze nic. Krążą pogłoski, że mój syn chodzi z jabłkiem.
*kolejnych kilka… naście kieliszków później*
Większa część śmierciżej… śmirćżej… ś-ś-śmiecio… tych w mrocznych szatach leżała na, pod lub, co najciekawsze, w stole, zarżnięta w trupa. Gdzieś spod mebla dobiegały pojedyncze wersy znanej, tawernowej piosnki „I znów dostałem gównem hipogryfa”, mocno z resztą okaleczonej przez fałsz Yaxleya:
O mój luuuuuuuuuuuuuuubyyyyyy!
Uratuj mię od zguuuuuuuuuuubyyyyyy!
Hipogryf leeeeeeciiiii!
Gówno po raz trzeeeeeeeeciiiiii!!!!
Armia Voldemorta była zbiorem ludzi o mocnych głowach. Lub, ewentualnie, mocnych charakterach. Jedyną siedzącą obecnie prosto personą zdawał się być Severus, który z niesmakiem oglądał swą zbyt małą maskę. Możecie mi wierzyć lub nie, ale takie rzeczy to NAPRAWDĘ spory problem. Twoi znajomi skutecznie doprowadzają ludzi do omdlenia, a ty tylko martwisz się, czy włosy nie wystają ci spod maski. Takie rzeczy istotnie obniżają samoocenę.
Właściwie… Czy Snape w ogóle pił? Bo siedział naprawę podejrzanie prosto. Oprócz niego jedynymi przytomnymi (tylko pod względem fizycznym, ich psychika już nie wiedziała, co się dzieje) osobami przy stole był Schlany W Trzy Dupy Pan obejmujący ramieniem nie bardziej trzeźwego Avery’ego, który śpiewał smętną balladę o ciężkiej doli śmierciożercy.
A wszystko te czerwone oczy
Gdybym ja je miał…
Za te krwawe, cudne oczęta
Serce, różdżkę bym dał!
Voldemort bujał się w rytm melodii z półprzymkniętymi oczami. Trzeba dodać, że owa ballada w połączeniu z okaleczonymi jękami Yaxleya nie była miodem dla uszu. Nagle Tom odezwał się pijackim głosem:
— I ja jej to wy… hik! wyznałem! I wiesz, co ona na to? Od… hik! odrzuciła mnie! To mi złamało serce!
Avery doskonale zrozumiał, jak czuł się jego pan i już po chwili razem śpiewali:
Hej, hej, hej, testrale,
Omijajcie hogwarckie mądrale!
— Dalej, Severusie, przyłącz się! — krzyknął wesoło Avery i razem z Voldkiem zawył:
Śpiewaj, śpiewaj, śpiewaj, Sevciu
Nasz stepowy kochaneczku!
Severus jedynie skrzywił się nieznacznie i z wyniosłą miną odparł krótko:
— Nie da się śpiewać w za małej masce.
***
Kolejna część nocy to jej brak, gdyż słońce leniwie wypełzło zza horyzontu, usadowiło się na niebie, a że nadal czuło się niewyspane, pozwoliło chmurom rozwlec swe kotary nad czarodziejską ziemią. Żony, córki, siostry, kochanki bądź troskliwe babcie teleportowały śmierciożerców do domu. Niestety, jak się później okazało, eksperymentalność „Etny” bynajmniej nie polegała na późniejszym braku kaca. Jej jedyną właściwością był fakt, iż na takową przypadłość nie działał już tradycyjny lek. Bądź co bądź, wszystko wróciło do normy. No, prawie. Dołohow poszedł na lincz ze strony kompanów, ale to nadal nie odchodziło od codzienności. Zakończenie, mimo wszystko, też nie jest zaskakujące. Bo dlaczegóż by miało? Bądź co bądź, to był jedynie zwykły dzień z życia śmierciożerców…
~*~
Oto jest! Z inicjatywą wyszła Piegowata i był to całkowicie jej pomysł. Ja dorzuciłam tylko kilka tekstów, ale za to wyżej dziękujcie tej drugiej, nie mi xD
Jestem zmęczona, musiałam dzisiaj wstać o 6 rano (W FERIE!!!) i nie wiem, co mogę jeszcze pisać, więc…
Do napisania! :D

niedziela, 27 stycznia 2013

Małe-wielkie zmiany, czyli Ta-Która-Wywróci-Wszystko-Do-Góry-Nogami

 
                                     Drodzy Czytelnicy.
             Z sadystyczną satysfakcją, pragnę oznajmić Wobec i Wszem, gdziekolwiek to jest, iż blog ów został opanowany przez armię  śmierciożerców. Dobra, może nie do końca. Jest gorzej.
          Ten oto list, bynajmniej nie został napisany przez  znaną już wam internetową33. Zamknęłam ją w szafie, zatkałam usta jogurtem i  przejęłam władzę nad  światem.
Tyle że Zośka się uwolniła i  moje panowanie zostało znacznie ograniczone. Dokładniej mówiąc, do współtworzenia tegoż oto bloga.  Jak już się zapewne domyślacie, oznacza to  z mojej strony przejawy pewnej......no.....nazwijmy to twórczością. Reasumując: Przybyłam się przywitać :)
Z góry przepraszam za wszelkie uszkodzenia psychiczne. To naprawdę nie moja wina, że dwanaście razy zwiewałam z psychiatryka. Wiecie, te kaftany czasem drapią... Jeśli chodzi o jakieś informacje związane z mą osobą, to coś się pewnie wkrótce pojawi, ale nie będę Wam teraz przymulać :)
Tak po prawdzie, to  miałam już swego rodzaju (co prawda nikły) wkład w tutejsze  notki. Wspólnie napisałyśmy chyba ze dwie, a teraz (tylko nie mówicie Zośce, że wam powiedziałam) pracujemy nad   trzecią :)
     Nie będę już Was zanudzać, więc powiem tylko, że mam szczere nadzieję, iż  choć po części  spełnię  Wasze wszelkie oczekiwania  i godnie uda mi się wspomagać ten blog :) Jestem bardzo szczęśliwa, że mogę tu pisać i  cieszę się na myśl o przyszłych komentarzach (gdyż wierzę, że takowe się pojawią).
                                                                                              Niech Avada będzie z Wami,
                                                                                                              Piegowata

P.S.  Tak na dobry początek, wstawiam Wam coś, co według mnie miało być drabble, ale Zośka nazwała to Mini-Miniaturką. No cóż, nic nie poradzę, że lubię się rozpisywać xD Acha, Zośce padł net, więc jest sprawdzone ;/ Przepraszam, jeśli są błędy.

Fandom: Harry Potter

"Udręka"


Obowiązek. Parszywy, niegodny obowiązek. Powinność, która plugawi honor i wyniszcza wszelką godność.  Zafajdany przymus, przed którym nie ucieknie. Ale nie można się poddać. Kiedyś mu się uda, na pewno. Wywinie się tym nikczemnikom i odzyska dawny spokój ducha. Zacisnął  pięści. Pamiętał jeszcze czasy, gdy nie było tego paskudztwa. Tej perfidnej nieczułości w czynach ludzi, którym ufał. Ufał i kochał. A oni go zdradzili. Pozostawili samego i obrócili przeciw niemu. To bolało go najbardziej. Ciemność owinęła się wokół jego twarzy. Skulony i przerażony, zmuszony do ucieczki.  Tak bardzo by chciał, by to nie działo się naprawdę.  Może zaraz się obudzi, a ten koszmar dobiegnie ku końcowi... A najgorsze miało dopiero nadejść. Nieuchronnie zbliżał się czas klęski. Czas upokorzenia.  Został sam na tym polu walki. I nikt mu już nie pomoże. Odetchnął parę razy głęboko. Bał się. To oczywiste. Każdy na jego miejscu byłby przerażony. Nie potrafił już być bohaterem. Nie umiał stanąć tam i dobrowolnie pozwolić się ukorzyć. Chciał walczyć, ale ich było więcej.  Byli silniejsi i nic nie mógł na to poradzić. Jedyne co dane było mu teraz robić, to czekać. Odetchnął głęboko, wciskając się w kąt swego schronienia. Prędzej czy później go znajdą i wtedy nie będzie już nadziei...
 Zaskomlał, gdy światło niespodziewanie wdarło się do jego jedynej ostoi.
 - Syriusz, ty zapchlony kundlu! Kiedyś musisz wziąć kąpiel!


EDIT 28.01.2013
Korzystając z władzy, jaką daje mi miano administratorki tego bloga (tak, tak, Pieguska, znaj swoje miejsce w hierarchii ;P) robię mały włam do tej notki xD Miniminiaturka została na szybko sprawdzona pod względem interpunkcji, ale podkreślam: na szybko. Możecie zwalić to na to, że jest wpół do trzeciej w nocy i jakoś tak nie chce mi się w to bardziej zgłębiać xD Wypowiedzi Piegowatej nie poprawiałam, niech ma tę iluzję wolności słowa i tego, że wcale nie jest infiltrowana i wszystko co napisze nie może być przeze mnie zmienione wedle życzenia ^.^
To by było na tyle, pozdrawiam,
internetowa.33 :D